Wojciech Szyda – Finis Poloniae! (fragment)

(…)

Najbardziej zaangażowani w sprawy kraju stanęli wokół starej gruszy, bo budynku żadnego nie było na łące. W porę zrozumieli, że muszą radzić jako jedno ciało. Obrady narzucały się same – każdy miał to we krwi, choć tradycje były różne. Najstarsi mówili o wiecu lub o radzie wojów, inni o sejmie lub sejmiku, lecz bez względu na nazwę było jasne, że wskrzeszeni Polacy – z reguły znani i szanowani – muszą wypracować wspólne stanowisko. Jak się zorganizować, jak porozumieć, jak działać? To wszystko należało poddać pod głosowanie. Na samym początku trzeba było wybrać przewodniczących wiecu – sejmowych marszałków.

Wedle zasady starszeństwa, która w tych warunkach wydawała się oczywistością, jako najbardziej zrozumiała dla Polaków z różnych epok, pod drzewem na niewielkiej górce stanęli Piast Kołodziej i Wernyhora. Obaj już sędziwi, największym mirem się cieszący –przynależący bardziej do mitu niż historii.

– Przewodniczyć obradom będzie… – Wernyhora zawiesił głos.

Tu Piast w lnianej koszuli skłonił się, wiatr rozwiewał mu posiwiałą grzywę oraz wąsy.

Chciał coś rzec, jednak przerwał mu ktoś z pierwszych rzędów.

– Niech głos zabiorę wpierw ci, co najwięcej pojmują z tego, co się stało – był to Maurycy Mochnacki.

– Prawda to, kto zna wroga?! – krzyknął stojący obok Kościuszko.

Przez tłum zaczęła przedzierać się jakaś postać – krótko ostrzyżony mężczyzna w sile wieku, w prosto skrojonych spodniach i z pistoletem.

– Ktoś ty?! – Wernyhora spiorunował go spojrzeniem.

Tamten wystąpił przed tłum i odparł hardo:

– Franz Maurer.

– Germańskie nasienie – mruknął podejrzliwie Dmowski, który toczył na boku spór z Piłsudskim. Trzymając w rękach swoje trumny starzy oponenci dyskutowali zawzięcie. Wieniawa-Długoszowski asystował „Dziadkowi”, przy Dmowskim stał zaś Bolesław Piasecki, lustrując tłum uważnie spod małych okularów.

– Niemiec, nie Niemiec – ważne, by znał naturę wroga! – Piłsudski rzekł głośno, by wszyscy usłyszeli ripostę daną Dmowskiemu.

Ten w odpowiedzi walnął brzegiem swojej trumny w trumnę Komendanta aż huknęło drewno.

Spór dwóch opartych o ziemię trumien był nierozstrzygnięty.

– Gadaj, człowieku, skoro wiesz coś ważnego! – rzucił w stronę Maurera poirytowany Wieniawa.

– Ja będę mówił, ja! – Franza zasłonił nagle jakiś niepozorny mężczyzna w okularach, który unosił ręce, by zapanować nad szemrzącym tłumem.

Maurer wzruszył ramionami i splunął, jakby było mu wszystko jedno.

– Pojąć są to w stanie ci jeno, co żyli w drugiej połowie XX wieku; im później tym lepiej. Bo ten podbój wiąże się z czymś, co za czcze fantazje dawniej uchodziło – mężczyzna starał się stylizować mowę tak, by brzmiała swojsko dla jak największej liczby słuchaczy. – Dla mężów z pierwszej połowy XX stulecia podam jeden przykład. Zapewne słyszeliście o audycji radiowej amerykańskiego reżysera i aktora Orsona Wellesa, tej o inwazji najeźdźców z Marsa na Ziemię. W społeczeństwie amerykańskim wybuchła panika, bo uwierzono, że atak zdarzył się naprawdę … A to było jeno theatrum, sztuczka magiczna, przedstawienie, z czym my Polacy obecnie nie mamy niestety do czynienia… Bo nas prawdziwie najechano – istoty z kosmosu, z innych planet, gwiazd dalekich inwazję przypuściły. Kim są – tego dokładnie nie wiemy. Ale przylecieli z przestrzeni kosmicznej, wylądowali w Europie i roszczenia terytorialne zgłosili…

– Prawda to, prawda! – ryknęło kilka głosów.

– Po czem w naszą stronę swoje statki skierowali. I Rzeczpospolitą zalali jak niegdyś Szwedzi, gwiezdny potop nam urządzając, odcinając Polskę od reszty Europy niewidzialnym murem – i osobliwym jakowymś oddziaływaniom naszą ziemię poddając, w wyniku których wszystko zamarło, ucichło i wyludniało, a zmarli oraz postacie z kart i obrazów powstały do życia, znaczy się my wszyscy, którzy tu stoimy…

Rozległy się okrzyki:

– Bić wroga! Na gwiazdowych! Kupą mości panowie!

– Podobno ich cesarz wzniósł pałac gdzieś pod Łodzią, o którym to mieście pewnieście w większości nie słyszeli, bo to przemysłowy gród urosły dopiero w XIX stuleciu, wcześniej małą mieściną będący…

– Na wroga, z Bogiem lub mimo Boga!

– Nie bluźnij, chłopcze!

– Bić gwiazdowyyych!!!

– Spokój, PAX, PAX powiadam! – krzyknął Piasecki, odstępując kilka kroków od Dmowskiego. – Ostudzić łby, wpierw naradzić się trzeba!

Tłum milkł powoli, szemrząc cicho.

– Nie Moskal to, nie Turek ani nie Tatarzyn, ni Szwed, ni Prusak, ni Mołojec! – krzyczał dalej okularnik. – Natura nowego wroga jest inna, dziwna, niezbadana.

– A imię jego Legion.

– Zamknij się, Konrad!

– Wszystko, co ma naturę cielesną, zabić bronią można – orzekł Piłsudski, stukając we własną trumnę dla podkreślenia wagi słów.

– A jeśli to jakieś zło duchowe, diabelskie nasienie, w egzorcyzmy i wodę święconą zaopatrzyć się trzeba – dopowiedział ksiądz Skorupka.

– Bezbronni prorocy nie zwyciężają – mruknął Dmowski, cytując Machiavella.

Wernyhora brząknął w lirę i zaintonował tubalnie:

– Musi iść silna grupa straceńców i rycerzy najprzedniejszych…

Debatowali tak do wieczora, aż słońce zaszło i zrobiło się mroczno. Największy spór wywołały kandydatury członków drużyny. Dawni rycerze i dowódcy nie pasowali – misja miała być na poły szpiegowska, kto wie czy nie samobójcza… To nie będzie otwarta bitwa, starcie wojsk, lecz skrytobójstwo bez mała.

A gdy już znajdowali się jacyś kandydaci, wypychani przez rozentuzjazmowane grupy – wtedy z tłumu dobiegały krzyki:

– Liberum veto! Zrywam obrady! Wolnego, zabraniam!

Zatem nic nie wskórali, bo miała panować jednomyślność. Piłsudski i Dmowski zasnęli przy swych trumnach, tocząc szeptem spór, choć nikt ich już nie słuchał. A gdy zapadła ciemność i pojawiły się gwiazdy, wszyscy zaczęli spoglądać na nie ze zgrozą, bo to stamtąd przybył nowy najeźdźca, co zakuł polską ziemię w nieznane kajdany. Złorzeczyli pięściami ku niebu, lecz potem ziewali, a w końcu kładli się na tym co kto miał – płaszczach, zbrojach, kocach – by zapaść w sen po męczącej debacie.

Wernyhora brzdąkał cicho na lirze, patrząc smutnym wzrokiem w konstelacje. Piast Kołodziej, który niewiele pojmował, a przez ostatnie godziny odbył przyspieszony kurs historii kraju, którego był protoplastą – westchnął ciężko i trzymając pochodnię, rzekł uroczyście:

– Skoro tak, ogłaszam koniec wiecu. 

*

Zakończona pazurami dłoń spoczęła na poręczy tronu. Jej cień na pałacowej ścianie zlał się w jedno z meblem – ostry ptasi profil, ciemna plama o wyraźnym kształcie. Wydawało się, że z trzech splecionych ptaków tworzących tron (jego siedzisko, oparcie i nogi), powstał cień czwartego, będącego reprezentacją tamtych: żywe z martwego, ruch z bezruchu, skrzydlate ze spętanego… Następnie ptasie cielsko powstało, i zaczęło dostojny marsz przez komnatę – a świece kontemplacji powtarzały ten ruch na ścianach: cień oderwany od cienia, dwuwymiarowy pochód w stronę tajemniczej szkatuły na drugim końcu komnaty. Trzy szyje i trzy orle czerepy – a na każdym chwiejąca się korona. Trójptak szedł wzdłuż ściany, malując cieniem jej powierzchnię – pędzel pustki, pierzaste włosie umazane w czerni.

Szkatuła stała na zabytkowej steli z marmuru i kości słoniowej – hebanowo czarna, wysadzana perłami i rubinami tworzącymi dwukolorowy wzór. Ptakokształtna istota zatrzymała się przed nią. Szponiaste łapy uniosły wieko i zaczęły grzebać w środku, przekładając zwartość…

Poznanie – sens wypraw podejmowanych przez ich rasę. Wydrzeć tajemnicę, poznać dogłębnie – nie istniała wyższa forma podboju. Dominacja poprzez kognitywną penetrację – wyrwanie serca wrogowi; kradzież jego jestestwa. Gdy już otrzymali gwarancje i zdefiniowali obszar – rozpoczęli wnikanie, zakreślając ramy inwazji. Wszystkie fenomeny i przekształcenia, uboczne anomalie lub celowe metamorfozy, były tylko konsekwencją tego procesu, podporządkowaną celowi nadrzędnemu: należało dostarczyć trofeum do muzeum wojny, wypreparowane, zdiagnozowane, odarte z sekretu – a więc bezbronne, pokonane, nie można bowiem istnieć bez tajemnicy. Byli rasą pogromców tajemnic – odbierali je innym w militarnym akcie poznania.

Szkatuła stanowiła naczynie na destylat – to do niej miały skapywać wyniki. Na razie nie było powodów do zadowolenia; zbyt wolno, jeszcze nie uchwycili istoty sprawy. Wyabstrahowano sporo informacji, lecz to ledwie dane fragmentaryczne. Trzeba szukać dalej…

Trójptak zamyka szkatułę.

Czarny cień wzlatuje i przykleja się powrotem do tronu.

*

 W obozie oddalonym o dobre kilkaset metrów, między wielkimi kamieniami, w świetle pochodni siedziały zakapturzone postacie.

– Pewnym było, że nie dojdziemy do porozumienia. Stara nasza polska bolączka, kłótliwy i niestały Sejm…

– Nie ma co szukać jednomyślności, tak nie zaradzimy niczemu. Liberum veto, psiakrew, zawsze ktoś się wyłamie.

– Trzeba wysłać spiskowców!

– Ano trzeba.

– Ilu się zgłosiło?

– Kilkunastu.

– Za dużo. Wybierzmy trzech.

– Dobry to musi być wybór – winni być skuteczni i zdeterminowani…

– Pora przesłuchać kandydatów. Czekają?

– Czekają.

– Wołać.

Przy końcu nocy, gdy brzask zaczął rozjaśniać lico nieba, wiedzieli już wszystko. Zostało trzech. Powstaniec, zamachowiec i skrytobójca. Drużyna, której tajne sprzysiężenie powierzyło misję i przekazało poufne informacje na temat cara carów – obcego imperatora, którego należy zamordować. Wyposażyli ich też w odpowiedni ekwipunek.

Mieli ruszać bezzwłocznie, razem ze wschodzącym słońcem. 

*

Pierwszy dzień minął im na mozolnej wędrówce równinami centralnej Polski, skrajami lasów wzdłuż Pilicy. Wędrowali przez pejzaże iście baśniowe i lekko odrealnione, Kordianowi co i rusz wyrywało się westchnienie z piersi, a Niewiadomski nie mógł wyjść z podziwu, patrząc na wszystko okiem malarza-historyka sztuki.

– Polski krajobraz, piękno prawdziwe naszej ziemi…

Mijali podmokłe łąki otulone poranną mgłą, wierzby głowiaste przy polnych drogach, stare brzozy rosnące wzdłuż leśnych duktów, a tu i ówdzie natrafiali na puste drewniane czółno u brzegu zacisznej zatoczki skąpanej w sierpniowym słońcu.

Pod wieczór ze zdumieniem spostrzegli, że zaczynają się góry – kolejny dziw, jakby najeźdźca przeniósł czarnoksięską mocą spiętrzenia skał na nizinne tereny. Góry bezimienne…

Tam też urządzili pierwszy nocleg, zastanawiając się przy ogniu, czy to Sudety czy może Tatry. Przeważała opinia, że kamienne formy przypominały stare góry zrębowe, brakowało im podhalańskiej strzelistości.

A w południe następnego dnia, gdy wspinali się skalnymi piargami – spostrzegli, że mają ogon.

– Tam, między skałami. Od jakiegoś czasu wlecze się za nami… – Niewiadomski podał Maurerowi lornetkę.

– Kiedy go zauważyłeś?

– Wczoraj. Alem nie był pewien, czy to człek czy zwierzę…

– Czekajcie. Zatrzymajmy się, tam, w tej rozpadlinie. W końcu tu dojdzie, to go capnę…

Niewiadomski usłuchał, podnosząc plecak; jedynie Kordian był jakby nieobecny myślami.

– A ty co, głuchy jesteś?! Mamy ogon, prędzej, kryjmy się – ponaglił Franz.

Kordian spojrzał na esbeka z pogardą, kładąc dłoń na szabli, jednak nie posunął się dalej. Sam pomysł, by zaczaić się na intruza-szpiega, był w tych warunkach oczywistością.

Skryli się i czekali. Długo. Milczeli, nudząc się pomału. Aż w końcu dał się słyszeć chrzęst kamieni i odgłos dziwnej paplaniny – jakby przemawiał wariat.

Franz nakazał milczenie, przykładając palec do ust. Odbezpieczył glocka.

Przez szpary w skale dojrzeli zgarbionego mężczyznę, który rozmawiał sam ze sobą.

– Pupa, gęba, łydka – piskliwy głos brzmiał drażniąco. – Nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed pupą w ogóle nie ma ucieczki…

– Ki diabeł? – wyszeptał Eligiusz.

– Gdyby tak chociaż łydkę, parobka, może jest gdzieś mój parobek złoty, w pałacu obcego cesarza…

– Człek jaki chory, wariat nieszczęsny z przytułku dla obłąkanych – orzekł Kordian, z posępną troską na twarzy.

– A może pieprzony szpieg obcych? Już ja z nim pogadam… – Franz zaczął podnosić się z miejsca, ostrożnie, by nie spłoszyć przybysza.

A stwór gadał dalej, lecz głosem zmienionym:

– Musi mieć silne ramiona, kto chce wypłynąć po tonącego, by razem z nim nie poszedł pod wodę. Nasi wybawcy muszą być mężami pełnymi cnót, inaczej zginiem. Ojczyzna nasza ukochana, okręt tonący – już nie tylko przecieka, a w połowie jest pod wodą. Ratujmy więc swoich braci, by podnieść ją znów…

– Jakbym słyszał samego Piotra Skargę – zauważył Niewiadomski.

– Cicho, durniu – syknął Maurer, podchodząc do wylotu pieczary.

– Ciotka, przeklęta drobnostka w ciotce, mała, a jak uwiera sądem swoim… – bełkotał stwór.

Wtedy wyskoczył Franz, zastępując mu drogę. Facet wrzasnął przerażony, lecz nie uciekał. Zaczął kulić się na ziemi, przykrywając głowę rękami.

– Litości, pupa, gęba, łydka!

– Coś ty, kurwa, za jeden?!

– Parobku złoty, ucieleśnieniu łydki, oszczędź mnie, a przynajmniej odczuj i oceń…

– Nie pierdol, tylko gadaj – Maurer pochylił się nad stworem, przyłożył mu pistolet do głowy.

– Kto cię nasłał?!

– Ja sam, sam, łydki szukam…

– Mów!

– Pupa, gęba, pupa, gęba!

– Mogę ci wsadzić lufę w pupę albo w gębę, jak wolisz.

– Litości!

– Jaja sobie robisz?!

– Polskość mnie osacza, auuu!

– Z kim współpracujesz?!

– Z absurdem istnienia!

– Nie kpij, gnoju!

– Polskość to śmieszność, gęba zbiorowa, pupa ojczyźniana. Niech żyje synczyzna!

– Jak śmiesz! – Kordian doskoczył doń, chwytając za szablę. – Za te bluźnierstwa sam Bóg cię ukarze, bo naród nasz do Mesjasza upodobniony…

– Proszę go zostawić, to wariat – Niewiadomski położył młodzieńcowi rękę na ramieniu. Maurer też zagrodził mu drogę, nie chcąc rzezi. Kordian uspokajał się wolna, w końcu cofnął się kilka kroków i stanął w progu groty.

– Wariat – wyszeptał – Może to i racja… Widziałem ja takich, gdym w szpitalu dla chorych psychicznie leżał. Gdy doktor-Mefistofeles rozmowę ze mną toczył. Taki sam on pomyleniec, jako tamci byli…

Wtedy stwór spoważniał, powiódł po zebranych poważnym wzrokiem i przemówił swoim drugim, tubalnym głosem:

– Pomóc wam chcę, cni rycerze, zapał w was podtrzymać, byście dzieło ratowania Rzeczypospolitej dokończyć raczyli. Na groźną wyprawę poszliście, a ja słowem swym ogień męstwa pragnę w was rozniecić.

– Coraz lepiej – Franz puścił dziwaka, kręcąc głową. Splunął siarczyście i odszedł dwa metry, by zapalić papierosa. – Kurwa, coraz lepiej! Jeszcze tylko oficera politycznego nam brakowało…

A mężczyzna mówił:

– Ojczyzna, ta miła matka podała wam złotą wolność, iż tyranom nie służycie… A wy co? Samiście sobie tyranami, gdy praw nie wykonywacie a do sprawiedliwości fałszywą wolnością, albo raczej swawolnością, przeszkody sobie czynicie. Tureckiego i Moskiewskiego państwa obywatele, patrzcie, jakie uciśnienie i tyranię cierpią. Nie taka to ojczyzna wasza: matką wam jest, nie macochą. Na ręku was swoich nosi, a krzywdy żadnej cierpieć nie dopuści.

Zamilkł, obejmując zebranych wzrokiem.

– To jest kazanie sejmowe Piotra Skargi, bez wątpienia, wariat nam je niemal dosłownie przytacza – orzekł fachowo Eligiusz Niewiadomski.

Mężczyzna znów się skurczył, jego twarz poszarzała a brwi ściągnęły w gniewie:

– Idźcie za mną, vade mecum, powiadam. A zaprowadzę was do pałacu obcego cesarza, gdzie trzyma on w szkatule Wielką Tajemnicę Polskości, która będzie moja, moja, moja…

– Znałby on drogę do naszego celu? – Niewiadomski spojrzał w horyzont, zamyślony – gdzieś tam mieszkał uzurpator, któremu mieli złożyć zbrojną wizytę.

– A może sam Bóg zsyła nam tę szpetną kreaturę, która najpierw bełkocze, a później językiem miłości do Ojczyzny przemawia – zamyślił się Kordian. – Znak to dla nas niechybny. Od nieba samego.

– Sratatata – bluzgnął Franz, puszczając kłęby dymu. – Mnie się to kojarzy z pieprzonym filmem, którego wy znać nie możecie…

Spojrzeli na niego dziwnie, więc wyjaśnił – choć bardziej sobie niż im:

– Drużyna, kurwa mać! Bractwo przyszywanych sierot… A jaka drużyna, taki Gollum.

Kordian i Niewiadomski milczeli jak zaklęci. Milczał też stwór. Franz westchnął ciężko, jakby sytuacja go przerastała.

– A teraz dupy w troki i ruszamy – zakomenderował. – Długa jeszcze droga przed nami.

 

(fragment nadesłany we wrześniu 2009)

 

Wojciech Szyda – Polski pisarz, autor fantastyki. Ukończył prawo na poznańskim Uniwersytecie Adama Mickiewicza, obecnie jest radcą prawnym w Poznaniu. Dawniej członek Gnieznieńskiego Klubu Fantastyki i redaktor fanzinu Semtex, aktualnie członek Klubu Fantastyki “Druga Era” i redaktor fanzinu Inne Planety.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *