Rozmowa z Wojciechem Szydą
Andrzej Zimniak: Twoja powieść “Miasto dusz” została bardzo dobrze przyjęta przez Elektorów Nagrody im. Jerzego Żuławskiego, zdobywając drugie miejsce w punktacji. Piszesz prozę dość trudną, o wymowie filozoficzno-religijnej, lecz w tej książce w warstwie fabularnej zastosowałeś rozwiązania typowe dla kryminału i powieści sensacyjnej. Czy nadal zamierzasz iść w tym kierunku, tworząc oryginalne kryminały teologiczne?
Wojciech Szyda: Trudno powiedzieć, co czas przyniesie. Bardziej prawdopodobne, że będę przez dłuższy czas odpoczywał od podobnych tematów. Również od formy powieści. Wydaje mi się, że „Miasto dusz” stanowi pewne zwieńczenie uprawianej przeze mnie fantastyki religijnej – kulminuje ów trend w mojej prozie. Zatem kryminały teologiczne już się raczej nie zdarzą; choć całkowicie recydywy wykluczyć nie mogę.
Odnośnie drugiej części pytania: pewne rozwiązania typowe dla kryminału i powieści sensacyjnej są przy tworzeniu „trudnej” (jak to ująłeś) fantastyki pomocne – stanowią swoisty kontrapunkt równoważący teologiczno-filozoficzne ciężary. W „Mieście dusz” widać to chyba najjaskrawiej: sceny pościgów czy strzelanin nawiązujące do gier komputerowych sąsiadują tam z opisami obłędu, koncepcjami dziwnych zaświatów lub teologicznymi wywodami… To kwestia formy podawczej, trochę jak w gastronomii: cięższe kaloryczne dania należy podawać na lżejszym podkładzie (używając niewyszukanego porównania).
Kryminał w ogóle sąsiaduje z fantastyką, i to na różnych poziomach. Napisałem ostatnio opowiadanie „Plany na przeszłość” (jeszcze niepublikowane) – o tak zwanym polivitzlizmie, czyli możliwości prowadzenia równolegle różnych życiorysów, przesiadania się z jednej wersji samego siebie na inną; jest tam trochę kryminału-sensacji, choć specyficznego, tego z wyższej półki, mroczno-psychologicznego (nawiązania do „Zbrodni i kary” Dostojewskiego oraz „Procesu” Kafki). Bo to też są w jakimś sensie kryminały – choć korzystają tylko w ram kryminału tradycyjnego.
AZ: W swojej książce nie jesteś specjalnie ortodoksyjny, zakładając że duszę można wypędzić z ciała, i że jest ona niby bose i bezradne dziecko, które jednak budzi w nas moralność (sorry za uproszczenia). Czy swoim tekstem nie naraziłeś się na gniew ortodoksów? Jak daleko, według Ciebie, praktykujący chrześcijanin może posunąć się w opukiwaniu dogmatów? Czy aż do stwierdzenia, że Bóg jest pytaniem o sens?
WS: Szczerze mówiąc nie wiem, czy książka wywołała gniew u ortodoksów. Wzbudziła trochę dyskusji i polemik, do których czasami się odnosiłem – przyjęta przeze mnie koncepcja (czy koncepcje) duszy są rzeczywiście nieco śmiałe, cały pomysł zasadza się na paradoksie, jakim jest (przynajmniej z początku tak to wygląda) empiryczne potwierdzenie istnienia nieśmiertelnej duszy. Tylko że nieśmiertelność nie jest do końca stanem przez wszystkich oczekiwanym – zależy jaką przyjmie postać: zbawienia czy wiecznego potępienia. Jacek Sobota zwrócił mi uwagę, że jego zdaniem w takim przypadku doszłoby raczej do masowych nawróceń niż do porzucania dusz. Nie mogę się jednak z tym zgodzić. Na zbawienie trzeba zapracować, przecisnąć się przez tę „wąską bramę”, o której mówił Chrystus, nikt więc nie miałby pewności, czy ta sztuka mu się uda (dla wielu byłaby to wręcz mission impossible). Moim zdaniem bardziej prawdopodobna byłaby tutaj ucieczka przed odpowiedzialnością. Aby uniknąć ryzyka potępienia, człowiek wolałby na wszelki wypadek wyłuskać z siebie duszę; po prostu rozpłynąć się w nicości, mając gwarancję spokoju bezistnienia… Nie każdy chciałby zagrać w zaświatową ruletkę. Dzisiaj też niby mamy zakład Pascala, więc teoretycznie nawet cień szansy na prawdziwość koncepcji chrześcijańskiego zbawienia powinien się ludziom „kalkulować” (wobec szczęścia wiekuistego wszystko inne traci na znaczeniu), a mimo to taka – niby całkiem racjonalna – kalkulacja, nie działa. Grają tu bowiem rolę jeszcze inne czynniki. Podobnie jest z motywem cyrografu na duszę – stary topos, choć tak naprawdę idiotyczny: bohater sprzedaje duszę, choć mu się to w ogóle nie opłaca. Tak jednak skonstruowany jest człowiek: woli te dobra, które są na wyciągniecie ręki, niż nawet najwyższą nagrodę, która jest odległa i nie do końca pojmowalna. Osobiście też nie przepadam za „zakładem Pascala”, choć bardzo cenię samego Pascala jako myśliciela religijnego (polecam lekturę jego „Myśli”).
A na pytanie o granice, do jakich można się posunąć przy opukiwaniu dogmatów, odpowiedziałbym tak: literatura powinna zadawać pytania o sens, więc na pewnym poziomie będzie się spotykać się z problemami dręczącymi teologów, przede wszystkim z wielkim ogólnoludzkim pytaniem o Boga. Chciałbym podkreślić, że choć sam uprawiam raczej literaturę apoteotyczną, to jednak drażni mnie podział na literaturę proreligijną i antyreligijną. Postawienie takiej barykady natychmiast unieważnia pytania o sens, które są przecież solą literatury. Idiotyczna byłaby sytuacja, gdyby jedna grupa autorów wyłącznie odpalała w stronę chrześcijaństwa rakiety, a druga wyłącznie broniła Krzyża (celowo zawężam religię do chrześcijaństwa) – obie te grupy tak naprawdę nie miałyby żadnych pytań, wątpliwości – wiedziałyby swoje i tym samym byłyby bezpłodne literacko. Tymczasem najciekawsze z punktu widzenia literatury jest osobiste doświadczenie wiary, jej przypływy i odpływy, ucieczki i powroty, zmaganie się z wątpliwościami, walka wewnętrzna, kształtowanie osobistego stosunku do Boga, jak w tetralogii Lagerkvista „Sybilla. Pielgrzym” czy w „Głosie Boga” Soboty. Literacko bywa to bardzo owocne. To swoisty trzeci nurt pomiędzy fantastyką religijną i antyreligijną, jeżeli już by wyróżniać takie prądy – nurt prozy pytającej…
Zresztą głęboka wiara i przekonanie o słuszności obrony pewnych wartości nie stoją w sprzeczności z pogłębianiem tematów i zadawaniem pytań – byle tylko nie traktować prozy instrumentalnie (z czym fantastyka ma problemy, bo łatwo przyjmuje rolę służebną: a to wobec nauki, a to wobec jakiejś ideologii). Tymczasem powinna pozostać przede wszystkim królestwem wyobraźni.
AZ: Co sądzisz o dalszym rozwoju polskiej literatury fantastycznej? Obecnie silnie eksponowane są takie kierunki, jak historia alternatywna, horror, steampunk, a także znów pojawia się fantastyka naukowa, w innym kostiumie i nieraz z maską na twarzy, ale zawsze. Czy przewidujesz jakiś rodzaj konsolidacji, czy raczej dalsze rozmywanie granic konwencji?
WS: Trudno powiedzieć, lecz jest to też kwestia mody i naśladownictwa (moda na steampunk, na historię, motywy wojenne). Uważam, że każdy autor powinien szukać własnej formuły, choć oczywiście nikt nie rodzi się o własnych siłach, i obecność wpływów (inspiracji) jest czymś naturalnym. Osobiście preferuję teksty będące wynikiem osobistych doświadczeń lub przemyśleń, a mniej wynikiem zachwytu jakąś konwencją i jej możliwościami. Łatwo jest się schować pod płaszczem konwencji, można wtedy czerpać całą estetykę – to taki swoisty literacki franchising, grupowanie się pod wspólną marką, korzystanie ze sprawdzonych rozwiązań. Trudniej natomiast zaczynać od podstaw, można się na tym przejechać. Oczywiście obie grupy autorów powinny występować w przyrodzie, ja jednak wolę literackie ryzykanctwo. Kibicuję ryzykantom. Obecnie brakuje chyba większej liczby takich pisarzy – autorów osobnych, indywidualistów – którzy pisaliby rzeczy swoiste, niepowtarzalne, jak na zachodzie China Mieville czy Jeff VanderMeer… Czy z bardziej naukowej SF: Greg Egan (autor ateistyczny, którego akurat cenię) czy Ted Chiang.
Podsumowując, myślę że trudno uchwycić jakieś czytelne zjawisko: fantastyka raczej rozprasza się w enklawy, w niektórych dochodzi do konwergencji, w innych do konsolidacji; najchętniej i tu i tam widziałbym autorów-indywidualistów, którzy przemawialiby własnym głosem, bowiem tendencją przeciwstawną (i jednoznacznie negatywną) jest wysyp literatury lustrzanej, mielącej popkulturowe motywy, które były już wcześniej kilka razy przemielone: w efekcie powstają odbicia odbić, teksty wtórne (to za słabe słowo), której to tendencji symbolem na zachodzie jest chyba Neil Gaiman, którego prozy osobiście nie lubię.
AZ: Wojtku, co teraz masz na warsztacie lub w planach? Gdybyś zechciał udostępnić nam kilkustronicową próbkę brulionowego tekstu, byłoby świetnie. To pozwoli wyjrzeć w przyszłość na pół roku – a może jeszcze dalej? Co byś mógł zaproponować?
WS: Nie ukrywam, że po „Mieście dusz” chętnie wróciłem do opowiadań – jednak postanowiłem zmienić formułę. Nazywam to na własny użytek „Ucieczką od Borgesa”, czyli usiłuję pisać inaczej niż dotychczas – bez tylu kulturowych nawiązań, cytatów, wtrąceń, aluzji, dygresji, toposów, czy jak to tam zwać, które znamionowały moje teksty do tej pory. To w jakimś sensie nowe otwarcie, próba rewolucji – choć z drugiej strony pewnie zjawisko naturalne. Oczywiście te próby mają być z założenia różne, nie chciałbym się bowiem zamykać w jednej nowej konwencji. Przechodząc do konkretów: pożegnaniem ze starym Szydą był chyba tekst „Drabina i łańcuch” (w „NF-Wydaniu Specjalnym” pod koniec 2008 r.), a nowym początkiem „Ciało i Krew” (w „NF” z lutego 2009); kilka osób potwierdziło mi w rozmowie, że gdyby nie nazwisko na łamach, nie odgadliby, że to tekst Szydy… O to mi chodziło. W tym duchu powstają też dalsze teksty – na przykład opowiadanie „Plany na przeszłość”, które jest mocno psychologiczne, czego do tej pory nie uprawiałem – bardziej niż sfera psyche bohaterów interesowały mnie koncepcje i światy, postacie były trochę na doczepkę.
Zaledwie dwa tygodnie temu skończyłem tekst chyba dość skandalizujący. Nosi tytuł „Finis Poloniae!” (domniemany okrzyk Kościuszki po klęsce pod Maciejowicami). Rozdrapuję w nim stare polskie rany, lecz wszystko w konwencji prześmiewczo-postmodernistycznej, z wykorzystaniem kostiumów tandetnej SF i cyberpunku. Jeżeli miałbym szukać podobieństw, to może trochę w „Leju po bombie” Sapkowskiego?
Streszczając: po wylądowaniu w Europie kosmitów, w Polsce ożywają postacie historyczne oraz bohaterowie książek i filmów. Wiec narodowy wysyła trzech spiskowców, by zamordowali obcego cesarza; w skład grupy wchodzą Kordian, Franz Maurer i Eligiusz Niewiadomski, jako narodowi “killerzy”. Wędrując przez opustoszałą Polskę, po drodze spotykają dziwną postać, takiego ich Golluma, który zmierza do pałacu cesarza po skarb tajemnicy polskości: pół Gombrowicza, pół Piotra Skargę. Ale na tym nie koniec: jest ktoś jeszcze, kto nieświadomie depcze im po piętach…
Chętnie dam Wam fragment.
(wrzesień 2009)