Z TERRAFORMACJĄ PLANETY ZIEMIA PORADZILIŚMY SOBIE ZNAKOMICIE – rozmowa z Magdaleną Salik
Wywiad z Magdaleną Salik, uhonorowaną Główną Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego w 2022 roku. Pytania zadaje Andrzej Zimniak.
Andrzej Zimniak: Debiutowałaś w 2009 roku powieścią fantasy “Gildia Hordów”, otwierającą cykl “Doliny mroku”. Potem ukazały się jeszcze dwie pozycje z tego cyklu, do roku 2014. Rok później publikujesz powieść science fiction “Mniejszy cud”, a w 2022 roku “Płomień”, też SF, uhonorowany Główną Nagrodą Żuławskiego. Co spowodowało, że pisarska zwrotnica przestawiła się z F na SF? Czy planujesz jeszcze powrót do krain Hordów?
Magdalena Salik: Ta zmiana była ściśle związana z rosnącą liczbą “Focusów”, które czytałam od deski do deski jako sekretarz redakcji. Po kilku latach pracy nazbierało się ich sporo, a ja poznałam mnóstwo fascynujących opowieści o odkryciach naukowych, naukowczyniach i naukowcach. Automatycznie zaczęłam osadzać przychodzące mi do głowy historie w sąsiadującej z nauką krainie s-f. Co nie oznacza, że pożegnałam się na zawsze z powieściami przygodowymi (bo tak naprawdę “Doliny” były właśnie przygodą). Powrót do nich bardzo mnie kusi i nie wykluczam, że kiedyś nastąpi. Tym bardziej że mam pewien pomysł na kontynuowanie tamtej historii – jednak musi grzecznie poczekać w dość długiej kolejce z wieloma innymi pisarskimi pomysłami.
AZ: Cofnijmy się trochę w czasie, do okresu studenckiego. Ukończyłaś studia ekonomiczne, ale nigdy nie pracowałaś w wyuczonym zawodzie, chyba Cię to nie interesowało. Dlaczego w takim razie wybrałaś ten kierunek studiów, a potem – wszak na pierwszych latach musiałaś już wiedzieć, że nie znajdujesz się na właściwym miejscu – kontynuowałaś te studia, aż do uzyskania dyplomu?
MS: Z tego samego powodu, dla którego mój kolega z klasy licealnej, wybitnie uzdolniony plastycznie, został prawnikiem. A moja koleżanka, świetnie pisząca, która dostała się i na medycynę, i polonistykę, od dwudziestu lat jest lekarką. To że zrobiłam dyplom na SGH – a właściwie dwa, bo skończyłam dwa kierunki – było konsekwencją ogólnie panującego wówczas przekonania, że dzięki skończeniu tzw. dobrych studiów będzie mi łatwiej znaleźć pracę. Ostatecznie jednak tego nie sprawdziłam, bo jeszcze na studiach trafiłam do redakcji gazety studenckiej “Magiel”. I ciąg przypadków zdecydował, że w mojej karierze zawodowej dyplom nie miał żadnego znaczenia.
AZ: Podobno jesteś miłośniczką grania, głównie w RPG. Czy sposób widzenia gracza, specyficzny rodzaj wizualizacji czy dbałość o szczegół, wpływa na Twój warsztat literacki? Kiedyś pewien gracz, który także pisał, zdradził, że najpierw wyobraża sobie kluczowe sceny, a dopiero potem łączy je tekstem. Jak jest u Ciebie?
MS: Faktycznie, gry to moje wielkie guilty pleasures. Poza RPGami uwielbiam klasyczne strategie, czyli wszystkie Cywilizacje. Ale lubię też eksplorować nowe terytoria i próbować takich gier, które według sztywnych definicji nie są dla mnie przeznaczone – np. Minecrafta. Albo symulatora ciężarówek. Na pisanie nie ma to wpływu poza jednym szczegółem – gry dostarczyły mi języka, z pomocą którego myślę o narratorze. Zastanawiam się, czy to ma być FPP czy TPP, a jeśli TPP – to jak wysoko nad głową bohatera ma wisieć kamera? Czyli – ile ma widzieć i wiedzieć narrator? Jak zauważył Wojciech Gunia w recenzji “Płomienia”, ta książka napisana jest “ciasnym kadrem”. Wyobrażając sobie sceny do niej, umieszczałam kamerę – czyli oczy i pojmowanie narratora – w najlepszym wypadku tuż ponad bohaterkami i bohaterami. Co, nawiasem mówiąc, wynika z mojej pogłębiającej się niewiary w sensowność korzystania w pisanych dzisiaj książkach z klasycznego trzecioosobowego narratora.
AZ: Teraz przejdźmy do wybranych zagadnień związanych z nagrodzoną powieścią “Płomień”. Jednym z problemów i moralnych dylematów podnoszonych w tym dziele jest mapowanie ludzkiego mózgu, prowadzące do zapisu świadomości. Robi się to w celu zmniejszenia groźby zagłady w ekstremalnie niebezpiecznych warunkach, a więc jest poniekąd koniecznością, tym niemniej rodzi wątpliwości natury etycznej. To jest dość oczywiste – dzisiaj, ale czy podobny pogląd będzie obowiązywał jutro? Może takie mapowanie będzie robione rutynowo przed każdym wyjściem z domu, podobnie jak dziś zamykamy drzwi na klucz? Chodzi mi ogólnie o to, czy wolno nam ekstrapolować dzisiejszą moralność na przyszłość? Problem podobny jest do tego, czy wolno nam osądzać postaci historyczne według dzisiejszej etycznej (i prawnej) miarki.
MS: Nawet gdybyśmy zgodzili się, że nie wolno, w praktyce najczęściej właśnie tak robimy – z tego powodu, że nasze obecne normy etyczne są tymi, które mamy najlepiej uwewnętrznione i zapoznane. I które intuicyjnie rozpoznajemy jako najważniejsze oraz obowiązujące. Uświadomienie sobie, że normy etyczne dynamicznie się zmieniały i zmieniają, prowadzi do ważnych wniosków. Weźmy np. “Wyznania” św. Augustyna, jednego z ojców założycieli Kościoła katolickiego. W tej pierwszej w dziejach biografii intelektualnej na jednej stronie napotykamy sądy i opinie, które są jak najbardziej aktualne – np. o tym, że astrologia, mówiąc dzisiejszym językiem, nie ma wartości naukowej. A na kolejnej pochwałę matki biskupa z Hippony, która uczy swoje przyjaciółki, jak się powinny zachowywać, żeby mężowie nie musieli ich bić. Szokujące – jednak trzeba pamiętać, że to lektura z IV w. naszej ery. Od tego czasu nasze pojmowanie tego, co jest dobre, a co złe, diametralnie się zmieniło. Co zaś oznacza, że za dwa tysiące lat nasze postępowanie i zasady, którym hołdujemy, również zostaną ocenione tak samo surowo, jak my oceniamy normy starożytnych. I że my – jak oni – nie będziemy mogli się bronić.
AZ: Jednym z wiodących tematów powieści jest zasiedlanie kosmosu przez człowieka. Ekspedycja ma na celu terraformowanie planety, podobnej do Ziemi, a więc przystosowanie jej do kolonizacji. Ciekaw jestem, jaki rodzaj kolonizacji kosmosu obstawiasz nie jako pisarka, lecz jako popularyzatorka nauki? Czy będziemy technologicznie zdolni do terraformowania całej obcej planety, jeśli z Ziemią, na której warunki są dla nas generalnie optymalne, średnio sobie radzimy? Na przykład jesteśmy zupełnie bezradni wobec cyklonów, tornad, powodzi, trzęsień ziemi czy burz magnetycznych. Opanowanie tych zjawisk wydaje się dziecinnie proste wobec zadania kreacji całego świata wraz z jego biosferą, klimatem i geologią. A zatem, jeśli nie kreacja światów, to może raczej życie będzie stopniowo wypełzać w kosmos podobnie jak kiedyś wyszło z morza na lądy, ewentualnie przy wsparciu ludzkiej technologii? A może w ogóle jesteśmy skazani na Ziemię, jako istoty skrajnie wąsko przystosowane? Co sądzisz o koncepcji Hawkinga, że musimy uciekać z Ziemi póki czas?
MS: Jako popularyzatorka obstawiam oszczędną eksplorację Układu Słonecznego i to wszystko. Na więcej nie mamy i nie będziemy mieli energii – przy założeniu, że nie odkryjemy jakiegoś nowego fundamentalnego prawa natury.
Natomiast chciałabym zauważyć, że z terraformacją planety wielkości Ziemi niestety poradziliśmy sobie znakomicie. Wprawdzie niechcący i wbrew własnemu interesowi, jednak podwyższenie średniej temperatury całego globu wyszło nam naprawdę nieźle. A na serio, wszelkie nasze ambicje kosmiczne będą, moim zdaniem, ściśle skorelowane z naszą zdolnością do myślenia i działania na skalę planetarną w sposób celowy. Na razie poradziliśmy sobie tylko z jednym wyzwaniem tego rodzaju – dziurą ozonową. Nic nie wskazuje, by w jakiejkolwiek kluczowej sprawie ten sukces miał się powtórzyć.
AZ: Nieco zbaczając z tematu, chciałbym jeszcze zapytać o kondycję polskiej popularyzacji nauki. Widzę mało dobrych tekstów, wręcz odczuwam ich brak. Większość z nich piszą humaniści, którzy chętnie wagarowali podczas lekcji fizyki, chemii i biologii. Żeby było jasne: humanistów cenię, ale niekoniecznie w tej roli! U ścisłowców fakt postawienia przecinka i miejsce jego postawienia ma zupełnie inny skutek niż u literaturoznawców. Braki często pokrywa się w tych artykułach ironią i cienkim humorem, pisząc o śpiewie wielorybów podczas aktów miłosnych albo o wpływie diety rzodkiewkowej na libido kierowców autobusowych. Nie wiem, może oceniam zbyt ostro, ale osobiście czuję niedosyt. Wszystkim polecam Twoje artykuły, bo są znakomite, ale przy okazji prosiłbym Cię o radę – dla siebie i czytelników – gdzie szukać innych dobrych tekstów?
MS: W tym pytaniu dostrzegam parę założeń, z którymi mam ochotę polemizować. Po pierwsze, zakłada ono, że popularyzacja nauki ogranicza się do chemii, fizyki i biologii. A co z psychologią, historią, archeologią i wieloma innymi naukami spoza STEM? Po drugie zawiera sugestię, że ścisłowcy z automatu poradzą sobie lepiej z pisaniem o swojej dziedzinie. Z mojego doświadczenia wynika, że talent popularyzacyjny nie ma najmniejszego związku z tym, czym dana osoba się zajmuje. Są fizycy świetnie tłumaczący fizykę, fizycy beznadziejnie tłumaczący fizykę – oraz humaniści całkiem nieźle tłumaczący fizykę. Np. Walter Isaacson, z wykształcenia dziennikarz, moim zdaniem znakomicie poradził sobie z opisem teorii Einsteina w jego biografii. Po trzecie nie dajmy się zwieść pozorom – ocena wpływu diety rzodkiewkowej na libido kierowców autobusów mogłaby np. wynikać z badań polegających na szukaniu naturalnych substancji poprawiających krążenie krwi u osób zagrożonych siedzącym trybem życia. Czyli badań sensownych i poważnych. Nie wszystko, co brzmi głupawo i ubrane jest w klikbajtowy tytuł musi być z automatu bezwartościowe.
Moim zdaniem warunkiem udanej popularyzacji jest czujne zarządzanie swoją niewiedzą. Przewaga popularyzatora nad naukowcem – oczywiście w popularyzowaniu, nie w “robieniu” nauki – w pewnych warunkach może polegać na tym, że ten pierwszy się nie zna. Dlaczego to potencjalna zaleta? Bo znajdujemy się w pozycji odbiorcy i zabierając się za temat wiemy często tyle, ile on. A to pomaga wymyślić, jak wyjaśniać nieraz skomplikowane sprawy.
Oczywiście na popularyzatora takiego jak ja, czyli nienaukowca, czają się też różne pułapki. Najważniejsze to konieczność stałego rozróżniania dwóch rodzajów własnej niewiedzy. Pierwszy rodzaj – wiem, że nie wiem – nie jest groźny, bo taką niewiedzę sobie uświadamiam. Jednak drugi rodzaj niewiedzy – nie wiem, że nie wiem – jest szalenie niebezpieczny, ponieważ jest logicznie tożsamy z “jestem przekonana, że wiem”. Mam świadomość tego rozróżnienia, jednak nie chroni mnie to przed różnymi mniejszymi i większymi pomyłkami, które czasem popełniam.
AZ: Faktycznie, pojęcia “nauka” użyłem w znaczeniu angielskiego “science”, a zakresy znaczeniowe są wszak w obu językach różne. Z Twoimi komentarzami trudno się nie zgodzić, bo humor nie zawsze maskuje brak treści, talent popularyzacyjny trzeba mieć analogicznie jak pisarski czy muzyczny, zaś dobrym popularyzatorem w dziedzinie science może być oczywiście także polonista. Tutaj jednak czyhają pułapki. Chodzi mi głównie o rozleglejszą wiedzę, która może się przydać w trudnych do przewidzenia momentach. Taką wiedzę można zdobyć na studiach lub drogą samokształcenia, np. czytając “Focusa” przez lata. Przykład: kiedyś widziałem artykuł o Tytanie, gdzie występują jeziora i rzeki z metanu. Autor ciekawie opisał panujące tam warunki, a na koniec napomknął o planetarnej katastrofie, którą mogłoby spowodować zapalenie zapałki. Gdyby ów autor wiedział, że spalanie polega na reakcji z tlenem, którego na Tytanie nie ma… Jakby tam udało się zapalić zapałkę, można by ją po prostu zgasić, zanurzając w metanowym morzu.
Na koniec dziękuję za interesujący wywiad, a także życzę dalszych sukcesów literackich. Może coś jeszcze chciałabyś powiedzieć czytelnikom?
MS: Chciałabym serdecznie podziękować wszystkim, którzy nominowali “Płomień” do Nagrody Zajdla i głosowali na moją książkę w plebiscycie lubimyczytac.pl.