“Przedksiężycowi” Anny Kańtoch i “Święty Wrocław” Łukasza Orbitowskiego
[Szkic laudacyjny przedstawiony przez dr. Jerzego Szeję w warszawskim Domu Literatury dn. 19.10.2010 r.]
Anna Kańtoch, „Przedksiężycowi” – Złote Wyróżnienie,
Łukasz Orbitowski, „Święty Wrocław” – Wyróżnienie Srebrne,
czyli co nas straszy w mieście?
Obowiązek przedstawienia nagrodzonych utworów, jaki na mnie spoczywa, można zrealizować na dwa podstawowe sposoby. W pierwszym wystarczy przedstawić sylwetkę pisarza i omówić nagrodzony utwór. Drugi jest o wiele trudniejszy i polega na uzasadnieniu takiego a nie innego werdyktu jury. Nie ma przecież posiedzeń ani żadnych form uzgadniania, więc jeden z szeregowych jurorów, jakim jestem, musiałby umieć wniknąć w motywacje pozostałych. Dla mnie taka próba zrozumienia innych głosujących jest szczególnie trudna, ponieważ moje wybory były od nich różne. Natomiast wiele wskazuje na to, że poszukiwanie uzasadnienia werdyktu może być bardziej interesujące dla czytelników. W końcu biogram pisarza z łatwością można znaleźć w internecie, a w prasie branżowej – wartościowe recenzje. W dodatku chciałbym poruszyć kilka zagadnień dotyczących samej nagrody, które wydają się nie być powszechnie znane. Przykładowo spotkałem się z pewnym niezrozumieniem samej specyfiki Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Z Nagrodą im. Janusza A. Zajdla jest pod tym względem prościej – tam wygrywają utwory, które podobają się przybyłym na Polcon. Z drugiej strony, gdyby ktoś się pokusił o uzasadnienie werdyktu fanów, to aby pozostać racjonalnym (pozwolę sobie odmówić większej racjonalności tak popularnym teoriom spiskowym), musiałby dokonać niesłychanie wnikliwej analizy kultury współczesnej, ponieważ tylko wtedy miałby szansę ustalić, dlaczego w tym momencie podoba się dany utwór i na jakie aktualne potrzeby on odpowiada.
Pewne niezrozumienie dotyczące Nagrody im. Żuławskiego dotyczy jej nazwy „literacka” oraz tego, że w jury zasiadają literaturoznawcy i zawodowi redaktorzy o sporym doświadczeniu. Inaczej mówiąc: fachowcy. I tacy mieliby jakoby nagradzać za nieznane szerokiemu ogółowi profanów „wartości literackie”. Z moich ostrożnych sondaży wynika, że winą za ten stan rzeczy należy obarczyć szkołę (czyli polski system oświaty). Długoletnie wbijanie w niezainteresowane głowy obowiązkowych lektur prawdopodobnie pozostawia w nich wrażenie, że istnieje jakaś tajemna wiedza, której posiadanie umożliwia zrozumienie, dlaczego książki zachwalane przez krytyków głównego nurtu są piękne. Tymczasem żadne studia literaturoznawcze nie wyposażają swoich adeptów w wystarczający klucz do rozpoznawania i odczuwania piękna. Kategoria piękna jest ogólnie we współczesności podejrzana i zdaje się być niezbyt ceniona, o czym może przekonać wizyta w prawie dowolnej galerii sztuki lub na koncercie muzyki współczesnej. Podobnie beletrystyka bywa „piękna” tylko czasami – większość twórców dawno porzuciła próby pięknopisania, bo poczucie piękna jest zbyt zindywidualizowane, a jego chwilowo ustalane kanony – zbyt szybko wymieniane są na inne, równie podległe przemijającym modom. Owszem, przydaje się, gdy zdania dzieła są nie tylko poprawne, ale i ładne, zwłaszcza w opisach, ale przecież prawie nikt nie czyta literatury dla ślicznych zdań. Cóż zatem znaczy bycie literaturoznawcą, skoro estetyka dla nas jest tylko nauką pomocniczą, a ocena języka utworu to zwykle ocena poprawności gramatycznej, czasem jakości stylizacji i szczególnie ważnych w fantastyce neologizmów? Sądzę, że taki fachowiec musi umieć zastosować właściwy klucz interpretacyjny w celu określenia problematyki dzieła i oceny jej wagi. Literatura jest wtedy dobra, gdy porusza odpowiednio ważne problemy i mówi coś istotnego i nowego o człowieku. A ponieważ treść nie istnieje bez formy, fachowiec jako kompetentny odbiorca musi rozpoznawać nie tylko znaczące cechy gatunkowe i inne danego utworu, ale zwłaszcza to, jak określone rozwiązanie formalne wpływa na poruszany problem. Akurat w przypadku fantastyki analiza ukształtowania dzieła z reguły nie przysparza kłopotów, choć najwybitniejsze utwory właśnie dlatego są arcydziełami, iż mają adekwatną do swego przesłania budowę. Pogłębiony odbiór dzieł Tolkiena nie może mieć miejsca bez zrozumienia, czym jest baśń, a wymaga też posłużenia się pojęciem historiozoficznym eukatastrofy i teoretycznoliterackim – epopei. Podobnie na gruncie polskim zrozumienie rangi pisarstwa np. Dukaja wymaga dostrzeżenia udziału ukształtowania formalnego jego utworów w wymowie ideowej.
Powyższe przesłanki pozwalają mi na próbę postawienia tezy nt. wartości nagrodzonych utworów, czyli określenia istotności ich problematyki. Laureatów Nagrody im. Żuławskiego niewiele łączy, prócz zasadniczej zbieżności: wszystkie te powieści traktują o mieście. Z tym, że w „Strukturze” to zaledwie miejsce akcji (choć z drugiej strony problemy życia korporacyjnego są udziałem tylko mieszczuchów). Natomiast w „Przedksiężycowych” miasto jest pełnoprawnym bohaterem powieści, a w „Świętym Wrocławiu” – nawet głównym.
W literaturze polskiej przeważają znakomite portrety prowincji wiejskiej, co jest uwarunkowane historycznym modelem naszej kultury zdominowanej przez ziemiańską szlachtę oraz wybitnie rolniczym charakterem gospodarki aż do drugiej wojny światowej. I choć nie brak świetnych artystycznie wizji miasta, dopiero od kilkunastu lat można zauważyć wyraźne zapotrzebowanie społeczne przejawiające się w licznych utworach literatury popularnej poświęconych przestrzeni miejskiej. Chyba najdobitniej ta tendencja zarysowała się w polskich powieściach kryminalnych, których współczesny renesans słusznie wiąże się z pisarstwem Marka Krajewskiego, zwłaszcza z jego cyklem wrocławskim. Zauważmy – to właśnie Wrocław jest uprzywilejowanym miejscem „miejskim” (przy okazji można przypomnieć sobie źródłosłów rzeczownika „miasto”). Z wielu innych współczesnych polskich pisarzy, którzy akcję swych utworów umieszczają w mieście i czynią z tegoż nie tylko tło, ale właśnie nieosobowego bohatera, warto przywołać Konrada T. Lewandowskiego. Znając jego chęć do tworzenia dzieł popularnych, czyli kupowanych, należy pamiętać o serii kryminałów z nadkomisarzem Jerzym Drwęckim w roli głównej, w którym to cyklu każdy tom ma akcję umieszczoną w innym mieście i widoczna jest autorska dbałość o oddanie jego kolorytu z czasów międzywojennych.
Ze wszystkich miast dzisiaj polskich Wrocław stał się miejscem akcji szczególnie wielu utworów, a zauważmy, że już w pierwszym z przywołanych cykli – o Eberhardzie Mocku – bardzo ważny był pierwiastek nadprzyrodzony. Warto też pamiętać o innych dziełach fantastycznych, w których miejscem zdarzeń nadnaturalnych jest Wrocław, np. o opowiadaniach i powieściach Andrzeja Ziemiańskiego. Sądzę, że analiza tego tropu może dużo powiedzieć o przyczynach wyboru miejsca przez Łukasza Orbitowskiego. Niewątpliwie ważną kwestią jest szczególnie powikłana i bolesna dla wielu historia Wrocławia, ale jeszcze ważniejszy jest aktualny status miasta, o którym dzisiejsi mieszkańcy wiedzą, że cała jego historyczna substancja – do dziś po części istniejąca (budynki, drogi, kanały, mosty, trochę ruchomości) – jest dziełem ludzi, którzy w nim nie żyją i nie zostawili w nim swoich potomków. Stąd dla współczesnych poczucie inności, nieoswojenia, być może niesamowitości, co jest w sporej części żywiołem wzbogaconych o wątki ponadnaturalne kryminałów Krajewskiego, a dla horroru stworzonego przez Orbitowskiego wydaje się być wprost podstawą. Przecież to właśnie horror czerpie swoją siłę z zaburzenia poczucia zwykłości przez inność, nadnaturalność. Horror straszy, negując naszą znajomość świata i wiarę w jego ład i porządek. Gdy spod typowego tynku w nijakim bloku zaczyna przezierać czarna substancja, inne przebija powłokę normalności i bezpieczeństwa, niszcząc wszystko na swej drodze. Orbitowski nie proponuje nam happy endu, zawrócenia horroru do jego źródeł, odegnania Wielkiego Cthulhu. Wręcz przeciwnie: wszystko jest wstępem do ogólnoplanetarnej apokalipsy, w której ogniu płoną zarówno niegodziwi, jak i święci.
Laureatka Złotego Wyróżnienia Anna Kańtoch swoje miasto Lunapolis pokazuje z wielu perspektyw, w tym też czasowych – dzięki ciekawemu wariantowi podróży temporalnej, który to klasyczny chwyt z repertuaru science fiction tutaj jest elementem służebnym, podporządkowanym głównej idei. Lunapolis w „Przedksiężycowych” nie jest tak ważne, jak Wrocław w powieści Orbitowskiego, ale podobnie do powieści nagrodzonej Srebrnym Wyróżnieniem waga ta jest duża m.in. dlatego, że i tutaj nie mamy protagonisty, do którego losów i psychiki byśmy się szczególnie przywiązywali, tylko kilku bohaterów prowadzących. Zbliżamy się do nich m.in. dzięki użyciu przez autorów mowy pozornie zależnej (choć u Orbitowskiego równie często przebija w narracji osoba tajemniczego narratora, nieuzgadnialnego zresztą z logiką akcji – być może dlatego sugeruje się jego chorobę umysłową lub przebywanie poza tzw. realnością), ale ich losy i kierunki działania, choć splecione, pozostają wyraziście różne. Przy takim zabiegu ważniejsze staje się miejsce, łączące różne wątki osobowe.
Miasto Anny Kańtoch swoim założeniem i wieloma szczegółami przypomina Nowe Corbuzon Chiny Miéville’a. W obu miastach nie brakuje dziwnych konstrukcji urbanistycznych i społecznych, ale chyba najbardziej zbliżają je niepokojący, często perwersyjni artyści, spiski związane z utrzymaniem i przejmowaniem władzy, nastrój dekadencji i konstrukty mechaniczno-ludzkie (u Miéville’a magiczno-steampunkowe, Mechaniczni Anny Kańtoch zaś są bliżsi cyborgom z klasycznej science fiction).
Lunapolis jest miejscem okrutnego eksperymentu, który najprawdopodobniej przeprowadzają tajemniczy Przedksiężycowi (albo przynajmniej go kontrolują). I tu science fiction spotyka się z horrorem. Wszak najważniejsze wizje fantastyki naukowej poruszają nas dlatego, iż odwołują się do niepokojów związanych z rozwojem nauki i przemianami cywilizacji. Dzieł pokazujących szczęśliwą przyszłość science fiction prawie nie zna. Przeważają dystopie, jak właśnie „Przedksiężycowi”, czyli dzieła ekstrapolujące w światy przyszłości niebezpieczeństwa dostrzeżone przez autorów w otaczającym ich świecie. Ostatnie próby ukazania utopijnej przyszłości zanotowano w dziełach socrealistycznych z ducha, a i one z dzisiejszej perspektywy nieźle straszą. Nikt rozsądny nie chciałby żyć nie tylko w świecie spełnionego komunizmu, ale też w rzeczywistościach poprzedzających go historycznie utopii – jak choćby na tytułowej wyspie z dzieła Tomasza Morusa i w idealnym państwie filozofów Platona. Tyle że tamte utopie mają lepszą opinię, ponieważ nikt nie próbował ich zrealizować.
Koszmar z dzieł typu „Świętego Wrocławia” bierze się ze strachów pozarozumowych. Koszmar światów science fiction jest dowodem zdrowego dystansu cywilizacji naukowo-technicznej do siebie samej. O ile nie ma ratunku przed horrorem metafizycznym, o tyle wierzący w skuteczność paradygmatu naszego kręgu kulturowego mogą mieć nadzieję, że ta sama nauka, która przynosi zagrożenia, znajdzie na nie lekarstwo. W tak ujętej perspektywie literatura typu „Przedksiężycowych” jest bardziej płodna intelektualnie, co zresztą zaznaczone jest też hierarchią w obrębie przyznanych nagród. Cóż więc jest tym poruszającym, groźnym tematem powieści Kańtoch? Najważniejsza moim zdaniem jest wizja wszechogarniającego programu eugenicznego. To świat, w którym przeżyć mogą tylko spełniający pewien wzorzec, dążący do doskonałości i artyzmu w swoich dziedzinach (i mordercy muszą być artystami, czyli w nazewnictwie Kańtoch art-mordercami). Ludzie nie muszą zabiegać o podstawowe dobra, a nawet o większość luksusowych. Podstawowym ich staraniem jest przeżycie kolejnego Skoku, a karą za odpadnięcie z wyścigu do doskonałości – osunięcie się w świat degeneracji, w którym poziom entropii jest znacznie wyższy, co w połączeniu z tym, że znajduje się tam stanowczo za mało ludzi, by organizm Lunapolis mógł funkcjonować, powoduje ich przyspieszoną śmierć. Wizja Kańtoch przedstawia świat, w którym trzeba projektować cechy swoich dzieci, by zwiększyć ich szanse na przeżycie. Niektórzy rodzice wydają na to ostatnie oszczędności, zaniedbując siebie, przez co ich ofiara miewa charakter krańcowy – giną, osuwając się po drabinie czasu. Inni, zasobniejsi – wręcz przeciwnie: zdają się wykorzystywać własne dzieci w swoich mrocznych rozgrywkach o władzę, mając na nie przemożny wpływ wynikający z udziału w ich projektowaniu, nauce i wychowaniu oraz dzierżąc środki finansowe, by potomkowie mogli doskonalić się w kierunku pożądanym przez Przedksiężycowych, unikając osunięcia się w entropijną przeszłość.
Źródłem strachu – i naszego, i bohaterów Kańtoch – jest sam postęp naukowo-techniczny, kontrolowany w Lunapolis, aczkolwiek nie całkowicie, przez potężny urząd Archiwum. W świecie pod władzą Przedsiężycowych to wynalazki techniczne mają powodować kolejne Skoki. Trudno o bardziej jednoznaczny związek postępu z zagrożeniem i śmiercią.
Niestety, trudno zanalizować całość wizji, bo jej nie mamy – to dopiero pierwszy tom cyklu. Niemniej jednak już ten początek poruszył dostatecznie ważne problemy naszej cywilizacji w odpowiednio artystycznie dojrzałej, interesującej formie nieco inspirowanej przez new weird powieści science fiction, by zostać wyróżnionym przez jurorów Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego.
dr Jerzy Zygmunt Szeja