Rozmowa z Krzysztofem Piskorskim

Tymoteusz Wronka: Tworząc świat „Zadry” bardziej odwoływałeś się ku steampunkowym korzeniom, czy też wzorowałeś się na współczesnym nurcie New weird? A może pomysł przyszedł z zupełnie innego źródła?

Krzysztof Piskorski: Wiesz, New Weird zaczął się u nas pojawiać, kiedy prace nad „Zadrą” były już dość zaawansowane. Mam na dysku pierwsze szkice tej powieści, robione jeszcze zanim zacząłem wydawać „Opowieść Piasków”, i choć wyglądała trochę inaczej od ostatecznego kształtu, to wpływ New Weird był bardzo mały. Pierwszą rzeczą, jaką przeczytałem z tego gatunku, był „Dworzec Perdido”, jakoś tak w połowie prac nad tekstem „Zadry”.

Zresztą New Weird to zjawisko, które istnieje głównie jako temat do dyskusji dla fantastycznych publicystów oraz pisarzy, bo samych książek jest jak na lekarstwo. Nie ma jeszcze za bardzo z czego czerpać, bo takie czerpanie byłoby po prostu kopiowaniem charakterystycznych rozwiązań Chiny Miéville’a albo VanderMeera.

Na steampunku też się raczej nie wzorowałem, bo steampunk to przecież tylko estetyka, zresztą częściej pojawiająca się w filmie lub grach, niż w książkach. Literatury czysto steampunkowej jest bardzo mało.

Zdecydowanie natomiast sięgałem do tego, co jest źródłem tak steampunku, jak i po części New Weird. Czyli do fascynacji dziewiętnastowieczną nauką, technologią, klimatem epoki. Uważam, że to bardzo bogate źródło, z którego można czerpać na różne sposoby. Ian McDonald miał swojego Dickensa, ja miałem „Popioły” Żeromskiego czy „Koniec Epopei” Tetmajera, plus stertę popularnych powieści z okresu, jak książki Verne’a.

TW: Na warsztacie masz (oprócz „Wolty”) – z tego co mi wiadomo – kolejną powieść osadzoną w zbliżonych realiach; połączeniu archaicznej obecnie techniki, historii i elementów nadprzyrodzonych. Bliżej Ci do takich klimatów niż na przykład do tego, co zaproponowałeś w „Poczcie dziwów miejskich”?

KP: Ze wszystkich stylistyk, jakich dotychczas próbowałem, „dziwny” wiek XIX przypadł mi do gustu najbardziej, co zresztą widać po liczbie tekstów. Ale powoli z nim kończę, poza „Woltą” oraz „Krawędzią Czasu”, o których wiesz, nie planuję nic nowego. Chcę skoczyć w jakieś nowe rzeczy, na przykład spróbować sił w SF (którego zawsze czytałem dużo, ale – paradoksalnie – prawie w ogóle nie pisałem) albo czymś jeszcze innym. Lubię eksperymentować z różnymi stylistykami, zresztą dlatego próbowałem sił w urban fantasy. Ale nie ciągnie mnie za bardzo do tego, co już raz robiłem – szkoda pisarskiego życia na powtarzanie się. Dlatego właśnie powrotu do konwencji „miejskich opowieści”, albo klasycznego fantasy, nie planuję.

TW: Na Polconie w Łodzi mówiłeś o swych próbach wydania powieści na Zachodzie; diametralnie różnych od sposobów, na jakie decydowali się dotychczas polscy twórcy fantastyki. Mógłbyś przybliżyć swoje starania i powiedzieć czy coś się zmieniło od początku września w tej kwestii?

KP: Wolałbym za dużo nie mówić, bo to tylko projekt, a wiadomo jak to jest z projektami – wypala jeden na dziesięć. Ale ogólnie chodzi o to, żeby spróbować wejść na zachodni rynek „od dołu”. Czyli zamiast przekonywać zachodniego wydawcę do tego, że dany tekst został w Polsce dobrze przyjęty i warto zrobić jego tłumaczenie, chcę pójść drogą, którą idą debiutujący autorzy angielscy. Jednym słowem, rzucić agentowi literackiemu gotowy, anglojęzyczny manuskrypt – mocny i doszlifowany. Bo u nich, tak samo jak u nas, wydawnictwa ciągle szukają dobrych tekstów. Większość tego, co przychodzi na tzw. slush pile, to pierwszej wody grafomania. I choć sami nie będą wykładać pieniędzy na ryzykowne tłumaczenia autorów z egzotycznych kraików, których książki nie mogą nawet przeczytać zanim wyłożą na nią niemałe pieniądze, to kiedy wydawca dostanie gotowy tekst, sytuacja jest inna. Dlatego zdecydowałem się samemu ponieść ryzyko finansowe tłumaczenia. Sądzę, że w ten sposób mogę do czegoś dojść.

Tyle, że to wszystko będzie trwać bardzo długo. Samo tłumaczenie to minimum 6-8 miesięcy, potem jeszcze redakcje, opinie znajomych anglojęzycznych czytelników. Dobrze, jeśli gotowy tekst będę miał pod koniec przyszłego roku, a psychicznie nastawiam się na dużo dłuższą drogę. Ale to mnie nie martwi – na literacki debiut też czekałem długo. Teraz jestem w stanie powalczyć o wydanie anglojęzyczne.

A jeśli chcesz znać jakieś nowinki, to od Polconu niewiele się zmieniło. Czeka gotowa do pracy, bardzo dobra tłumaczka, ale tekst powieści wciąż leży u mnie, bo muszę wprowadzić różne poprawki, a tymczasem pochłonęła mnie praca nad nową książką, która dawno przekroczyła już wszystkie terminy. Mam nadzieję „ruszyć” manuskrypt „Zadry” wkrótce, a wtedy samo tłumaczenie zacznie się koło niedługo.

TW: Mieszkając zagranicą masz lepszy wgląd w rynek wydawniczy krajów anglosaskich niż polski czytelnik otrzymujący ofertę już przefiltrowaną przez rodzimych wydawców. Możesz powiedzieć jaki typ fantastyki obecnie przeważa na Wyspach Brytyjskich?

KP: Masz rację, że rynek u nas jest mocno przefiltrowany, a obraz zachodniej fantastyki – nieco skrzywiony. Przyczyny są złożone, można o tym długo mówić. Przede wszystkim u nich nie ma tak zorganizowanego fandomu, tylu pism, tylu konwentów, a zdecydowana większość czytelników fantastyki nie wymienia między sobą informacji.  Tymczasem mam wrażenie, że system, który stworzył się w Polsce, sprzyjał popularności fantastyki wymagającej, która na zachodzie jest niszą. Mamy paru wydawców, próbujących podchwytywać wszystko co ciekawsze, nagradzane, dobrze recenzowane, krystalizować jakieś prądy. Duża część polskich fanów czyta pisma, portale, dyskutuje na forach. Tymczasem z trzech brytyjskich czytelników fantastyki, których poznałem w pracy, ani jeden nie znał Chiny Melville’a, będącego dla nas jednym z ich głównych towarów eksportowych. Żaden też nie znał Iana MacLeoda ani Petera Wattsa. Jeden znał Strossa, dwóch – Naomi Novik. Żaden nie czytał for dyskusyjnych oraz portali, ani jeden nie znał słowa New Weird, które zrobiło u nas taką karierę. Wiedzę o tym co fajne brali z recenzji w gazetach codziennych oraz z tylnich okładek.

Zresztą prosty przykład – u nas dwa główne pisma, SFFiH oraz NF, trafiają do jakichś 15-20 tys. odbiorców (przepraszam, jeśli mam nieaktualne dane), a książki fantastyczne sprzedaje się przeważnie w przedziale 1-10 tys. Tymczasem jedyne brytyjskie pismo, Interzone, to w zasadzie zin, którego rozchodzi się 2-3 tysiące, a mimo to sprzedaż fantastyki jest dużo wyższa niż u nas, często idąca w dziesiątki tysięcy. Liczba „zorientowanych” czytelników w UK to zatem około 5%. A u nas? Nie zdziwiłbym się, gdyby było to dużo powyżej połowy.

Co akurat ludzie czytają? Dużo cykli, dużo klasyki, dużo rzeczy z pogranicza, które wychodzą w niefantastycznych wydawnictwach oraz „średniaków”, których się u nas nie tłumaczy. Więcej trudno mi powiedzieć, bo na listach bestsellerów czysta fantastyka to rzadki widok, a jeśli już, są to rzeczy, które podchwytuje się u nas do tłumaczenia, jak Pratchett, Gaiman itd. Niżej najzwyczajniej brakuje mi danych.

TW: Tworzysz głównie powieści przygodowe; podobnie jak wielu współczesnych pisarzy fantastyki. Jak sądzisz, co leży u podstaw takiego rozwoju gatunku? Czyżby fantastyka przejęła rolę, jaką kiedyś pełniły książki chociażby Maya, Szklarskiego, Curwooda czy Verne’a?

KP: W zasadzie nie mogę za dużo powiedzieć, bo w samym pytaniu zawarłeś odpowiedź, z którą całkowicie się zgadzam. Tak, uważam że właśnie fantastyka służy teraz opowiadaniu ciekawych, rozrywkowych historii, i że przejęła schedę po wielkich przygodowych cyklach wieku XIX wieku. Przecież adresowana do młodzieży historyczna, albo realistyczna powieść przygodowa niemal całkiem znikła, pożarło ją fantasy, space-opery, horror, urban-fantasy.

Oczywiście, fantastyka zajmuje się nie tylko przygodowymi czytadłami, próbuje też mówić do bardziej wyrobionych czytelników. I właśnie ów dualizm celów sprawia, że jest tak szalenie bogatym, ciekawym nurtem. No bo z jednej strony mamy fantastykę użytą jako efektowne dekoracje oraz tło do przygodowych powieści, gdzie na pierwszym miejscu jest ciekawa fabuła, a z drugiej mamy autorów, którzy za pomocą fantastyki próbują eksplorować jakieś nowe przestrzenie. Ja staram się sterować po środku, lubię fabułę, lubię rasowe „page turnery”, gdzie strony same się przewracają, ale lubię też pobawić się różnymi interesującymi konceptami, co – jak myślę – było widoczne w „Zadrze” i będzie jeszcze wyraźniejsze w następnej książce.

TW: We współczesnej fantastyce coraz trudniej o teksty ściśle wpasowujące się w ramy jednego konkretnego podgatunku; coraz częściej pojawiają się hybrydy. Sam również zaczynałeś od dosyć klasycznych „Opowieści piasków”, by konsekwentnie odchodzić od tej stylistyki. W tym nurcie upatrujesz mody, naturalnej ewolucji czy potrzeby autorów do opowiadania akurat takich historii?

KP: Sądzę, że w wielu sytuacjach jest to po prostu zwykłe czytelnicze znudzenie. Bo prawie każdy autor to przecież także czytelnik, przechodzi taką samą drogę, jak każdy wielbiciel fantastyki – rzeczy które cieszą w pewnym wieku i na pewnym etapie, potem okazują się pretensjonalne, wtórne, nieciekawe. Na dodatek marzeniem każdego chyba autora jest stworzenie czegoś charakterystycznego, osobistego, wizji natychmiast kojarzonej z jego nazwiskiem. Pisanie pogrobowców klasycznego SF albo fantasy raczej nie jest dobrą drogą do tego celu.

Dla mnie, fantastyka to sztuka wyobraźni. Używanie klocków, które ktoś wymyślił przed nami, i składanie z nich własnych fabuł, w żaden sposób fantastyką nie jest. Dlatego właśnie staram się znaleźć swoją drogę, swój zestaw narzędzi, i wielu autorów czuje pewnie dokładnie to samo.

TW: Na koniec pytanie natury bardziej technicznej: pracę nad utworem rozpoczynasz od pomysłu fabularnego, konstrukcji świata przedstawionego, problemu wartego poruszenia… czy też może od czegoś zupełnie innego?

KP: Najpierw mam ogólną koncepcję książki, czyli pomysł na świat oraz jego estetykę, na styl w którym chcę pisać, na gatunek fabuły. Do tego dochodzą jeszcze wyciągnięte z notatników pomysły na bohaterów oraz fajne sceny, które stawiają ich w nietypowej sytuacji, mają jakieś ciekawe, wewnętrzne napięcie, albo prezentują oryginalny punkt widzenia. Wokół tego szkieletu buduję potem całość powieści.

O problemach na początku nie myślę, bo i nie tworzę literatury problemowej. Ale zazwyczaj w toku pisania czuję, że o tym czy tamtym można opowiedzieć trochę głębiej. I takie okazje staram się chwytać. I tak „Zadra” dawała szansę, żeby pomówić trochę o „sprawie Polskiej”, o tym co było naprawdę ważne dla ludzi tamtej epoki. Nie o tym pisałem książkę, ale źle bym się czuł, gdybym nie wykorzystał okazji, którą dała mi fabuła. Podobnie robię w „Krawędzi” z realiami życia w Polsce z czasów rewolucji przemysłowej.

TW: Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć powodzenia w realizacji wszystkich zamierzeń. Mam nadzieję, że okazja do kolejnej rozmowy nadarzy się już wkrótce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *