Łukasz Orbitowski – Kanał (fragment opowiadania)

Autor: Akcja dzieje się podczas powstania, które wybuchło w Berlinie okupowanym przez Polaków i Francuzów w 1940 roku.

***

Puścili go przodem, kanałowego olbrzyma o głowie całej w guzach, jego plecy raz opuszczały, raz wchodziły w krąg światła, wygięte, przechylone w lewo. Wielkimi dłońmi rozgarniał wodę. Josephowi kojarzył się ze ślepym trollem, łowiącym ryby w jaskini bez wyjścia.

Joseph kazał zatrzymywać się przy każdym rozwidleniu i szukał tabliczki na mokrym murze. Czasem znajdował, a czasem nie. Albert pędził wówczas dalej, odwracał się i machał, wyraźnie zniecierpliwiony. Potem przyspieszał, rozchlapywał wodę.

Gdy przystawali, żeby odpocząć, rozbrzmiewały różne odgłosy, a nikt (być może poza doktorem Robertem Leyem) nie umieli stwierdzić ich źródła. Wrzaski, strzały, które już spowszedniały, ale też głuche tąpnięcia, jakby Berlinem maszerował olbrzym z głową w chmurach. Świst samolotów, pogwizdywanie bomb, bardzo rzadkie, bo niepotrzebne. Śmiechy z dalekich ciemności. Chlupotanie wody, a także rzeczy zupełnie niewiarygodne, zawsze wyciszone przez chlupot wody. Szczekanie psa. Płacz dziecka. Piosenki. Pianino. I głęboki mruk, gdzieś głęboko spod ziemi. Jakby budził się wielki potwór. Woda filtrowana przez jamy jego nozdrzy. Błędne światło trupich oczu na końcu korytarza.

– Wiesz na co się cieszę? – Fritz zrównał się z Josephem. Joseph nie wiedział. – Na palenie ubrań, kiedy to się skończy. Wezmę długą kąpiel. Taką, kurwa, gorącą. A potem wyjdę przed dom. Jaki to nie będzie. I spalę to co mam na sobie. Cuchnę, kurwa, gównem.

– Wielkie mi rzeczy.

Milczeli chwilę i w tym milczeniu brzmiały dźwięki, których nikt nie chciał słyszeć. Daleki wrzask. I jeszcze.

– Dałbym sobie ucho uciąć, o czym myślisz w takich chwilach.

– Mówisz jak dziewczyna.

Fritz roześmiał się w odpowiedzi.

– Teraz myślałem o dziwce Antona. Naprawdę – teraz śmieli się we dwóch.

– Faktycznie. Cały czas o niej gadał. Ciekawe czy czeka.

– Gdzie tam. Poszła w cholerę.

– No tak.

– Ale ja zastanawiam się jaka była. Czy taka jak mówił, czy inna. I jak mu obiecywała, że poczeka.

Krzyk znów się powtórzył. Brzmiała w nim straszna żałość. Joseph wcześniej nie słyszał niczego podobnego.

Tym odcinkiem płynęła w miarę czysta woda. Niby nic, co przypominałoby o wojnie. Tylko ogryzki jabłek dokładnie ogryzione. Taflą sunęły papierzyska i resztki kartonowych pudeł, kawałki drewna, a na kilkadziesiąt metrów przed rozwidleniem, niby cudaczny statek wypłynęło pudło ze zdobionych desek, które okazało się kołyską, jaką widywano w dobrych domach. Lakier błyszczał. W środku, na poduszkach, leżało martwe niemowlę już nadjedzone przez szczury. Czarne paluszki zastygły na kartce. Joseph zdusił jęk i odepchnął kołyskę bagnetem. Wszyscy przypadli do ścian i pozwolili jej przepłynąć.

Joseph zabrał ze sobą Młodego i wyprzedził Antona. Świecił przed siebie, słuchał chlupotania wody i obawiał się tego, co jeszcze nią przypłynie. Nigdy nie miał bogatej wyobraźni i nie szukał nic więcej poza tym, co zobaczył. Nie zastanawiał się nad rodzicami zabitych żołnierzy, nie przywoływał osieroconych dzieci ani samotnych kobiet. Nawet o dziwce Antona zagościła w jego głowie tylko dlatego, że tyle o niej słyszał. Teraz, błyskając latarką po brązowych ścianach nie mógł przestać myśleć o matce, która włożyła to dziecko do kołyski, wcześniej uszczelnionej papierem z parafiną.

Nikt się nie odzywał. Fritz ostentacyjnie żuł gumę. Przy następnym skrzyżowaniu krzyk zabrzmiał po raz trzeci, bardzo blisko. Joseph poszukał tabliczki i powstrzymał Antona, któremu prędko było do tego krzyku. Dał znak wszystkim, żeby poczekali, zabrał tylko Młodego. Zagłębili się w korytarz. Joseph zaryzykował i krzyknął. Poprosił Młodego by potrzymał latarkę. Wymierzył broń. Coś zachlupotało. Coś mignęło. Łkanie. I czarny człowiek wyskakujący z wody. Wprost na nich i nie na nich, rozsunęli się i mężczyzna, zataczając się, jęcząc przetoczył się obok.

Był to SS-man w brudnym mundurze. Oczy miał wyłupione. Dwie smugi krwi zastygły mu na policzkach. Odbijał się od ścian, jego dłonie szukały ludzi, wszyscy jednak odsuwali się od niego. Jeden Młody chciał iść, ale Joseph mu zabronił. SS-man musiał coś słyszeć, bowiem zwolnił, okręcił się wokół siebie samego, wyciągnął ręce przed siebie jak najdalej mogł. Natrafił na ścianę. Cofnął się, przerażony, akurat przed Marikę. Chyba słyszał jej oddech. Heinz ją odciągnął i SS-man wyrósł przed nim. Ciemne jamy zamiast oczu. Twarz Heinza obsunęła się.

Fritz ruszył w stronę SS-mana. Podniósł broń. Niemiec musiał coś zwąchać, bo rzucił się do ucieczki, rozchlapując wodę i wrzeszcząc. Fritz złożył się do strzału, wypalił dokładnie w chwili, gdy SS-man uderzył o ścianę i opadł na czworaka. Zniknął pod wodą, spróbował płynąć i wynurzył się już na granicy światła. Zniknął nim Fritz strzelił ponownie.

(fragment nadesłany we wrześniu 2009)

 

Łukasz Orbitowski – Jest jednym z najciekawszych polskich prozaików. Absolwent wydziału filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego opublikował m.in. zbiór opowiadań Wigilijne Psy (Helion, 2006), powieści Horror show (Ha!art, 2006), Tracę ciepło (Wydawnictwo Literackie, 2007) za co uhonorowany został Nagrodą Krakowska Książka Miesiąca,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *