Rozmowa z Łukaszem Orbitowskim
Andrzej Zimniak: W zeszłym, 2008 roku otrzymałeś Złote Wyróżnienie Nagrody za powieść “Tracę ciepło”, w tegorocznej edycji 2009 pechowo zabrakło Ci tylko 1 punktu do nominacji elektorskiej dla powieści “Pies i klecha. Tancerz”, której jesteś współautorem. Piszesz współczesne, przejmujące horrory. Czy wychodzisz naprzeciw ludziom, którzy lubią być straszeni, czy tak postrzegasz nasz codzienny świat – pełen ponurej groźby, która bierze początek w nas samych? A czy jeśli wokół dostrzegasz tę groźbę, czy życzyłbyś każdemu takiego daru postrzegania?
Łukasz Orbitowski: Nie życzę go ani sobie ani tym bardziej innym – w końcu, ekspansja tego daru zrodziłaby mi nielichą konkurencję. Wiesz, Andrzej, z jednej strony rzeczywiście tak jest, tak mniej więcej świat widzę – gdzieś tam zaszyty jest potwór, jego oddech miesza się z naszym tchnieniem.To bardzo mocne, ale nie jedyne wrażenie. Tylko akurat jemu, nie innym dałem wyraz zajmując się literaturą. Uwierz mi, czasem mnie dopada ta egzystencjalna groza, ale często, rzekłbym, najczęściej, przeżywam całe dni w zupełnym spokoju. Piszę. Opiekuję się moim synem. Spędzam czas z przyjaciółmi i gram na konsoli, w pełni świadomy, że świat skrzeczy. Prędzej czy później się odezwie i nic z tym nie zrobię, pogodziłem się. Mogę po prostu sobie o tym popisać. Są dwa rodzaje straszności życia, jednym jest ten przyziemny rodzaj lęku przed samotnością, doświadczeniem utraty, przed śmiercią, utratą zdrowia, pieniędzy, biedą – takie duperele. I jest też to drugie, głębsze doświadczenie pierwotnej dzikości życia, jakiejś wielkiej tajemnicy przenikającej wszystko. Tej grozy, z której wynikały poszukiwania Platona, Augustyna, Nietzschego. Brak mi przymiotów intelektualnych i duchowych tych ludzi, do tego, nie umiem się załapać na pocieszenia strukturalne, wynikające z religii czy filozofii. Sam w tym sensie jestem dziki. I nie bardzo wyobrażam sobie swojego czytelnika, nie umiem umieścić go w profilu zainteresowań, wskazać wieku. Wydaje mi się, że musi być wrażliwym człowiekiem.
AZ: Oceniam – nie wiem czy słusznie – że Twoja proza lokuje się gdzieś w pobliżu mainstreamu, na silnie rozmytej granicy enklawy fantastycznej. Czy identyfikujesz się z tą enklawą, czy po prostu Twoja droga twórcza przypadkowo przecina jej rubieże? A może zwyczajnie lubisz towarzystwo fantastów i dlatego znalazłeś się w tej koterii? Czy jest odwrotnie: chętnie byś uciekł, ale dorobiono Ci fantastyczną “gębę”?
ŁO: Z niczym się nie identyfikuję i nigdzie nie uciekam. Mainstreamowość mojej prozy wynika z chęci opisywania świata i nie jest koniunkturalna. Moje tradycje literackie są mocno fantastyczne, tyle, że jak wyszło dość późno, odmienne od innych. Nie LeGuin, nie Tolkien czy Asimov, ale Stephen King, James Herbert, Clive Barker. Plus rzeczywiście proza głównonurtowa: Capote, Hemingway, Mann, z Polaków Iwaszkiewicz i Redliński. Możesz wierzyć albo nie, ale kiedy pisałem swoje pierwsze teksty długo wstydziłem się je wysłać gdziekolwiek. Metoda była mniej więcej taka sama jak teraz, połączyć fantastykę z powieścią obyczajową, współczesną, tylko ja, nie znając polskiej fantastyki byłem pewien, ze każdy już to robi. Bo jak można inaczej, pytałem siebie, jak można pisać o czymś innym, skoro tyle ciekawych rzeczy dzieje się pod moim oknem. Potem poczytałem i wyszło, że jest zupełnie inaczej. Fantastyka to część mojego życia i nigdy się jej nie wyprę, co nie znaczy, że tylko fantastykę zamierzam pisać. Pomysły przychodzą do mnie same z siebie, jakoś się rodzą w głowie, czasem idę ulicą i zobaczę coś, co wyrywa się mocno i za rok, dwa będzie częścią książki. Mam pomysły chyba na dwa dłuższe teksty niefantastyczne no i co, jak będę miał ochotę to je popełnię, a potem, na przykład, trzy kolejne powieści fantastyczne. Co tak naprawdę próbuję Ci powiedzieć? Unikam myślenia gatunkowego. Wiem, że ludzie takiego wymagają, wiem, że w tym zalewie książek dobrze jest wiedzieć, co się kupuje, temu służy nalepka: horror, fantasy na okładce. Tyle, że ja jestem wolny od tego myślenia, jednocześnie żywiąc jakiś szacunek względem niego, bo przecież to myślenie czytelników, w tym moich. Literatura jednak jest jedna.
AZ: Ciekawi mnie Twój stosunek do państwowego mecenatu nad kulturą, w szczególności literaturą. Należysz do twórców post-socrealu, a więc szczęśliwie nie masz żadnych bezpośrednich skojarzeń z “opieką” nad autorami z tamtego okresu. A zatem – czy pisarz ma mieć fach w pełni komercyjny, czy może państwo powinno w jakiś sposób wspomagać tych, którzy są mniej poczytni? Rzecz jasna nie mówimy o produktach twórczości grafomańskiej, ta niech sobie radzi sama (czasem niestety radzi sobie świetnie!).
ŁO: Trudna sprawa. Grafomania też jest potrzebna, ludzie ciążą ku literaturze groszowej i nic z tym nie poczniemy, więc, zamiast z nią walczyć spróbujmy przekonać się do tego, że pulp, jak wszystko, może być dobry i zły. Widzisz, ja odpowiedziałem swoim życiem, dostałem kilka stypendiów i byłoby czymś nieładnym, gdybym teraz napluł na tę samą rękę, która niedawno przyniosła mi banknoty. Choć jest we mnie przekonanie, że państwowy mecenat w obecnym kształcie utrzymuje przy życiu miernoty, a kto jak kto, ale ja winienem funkcjonować bez jego pomocy. Ale forsę wziąłem i wydałem z przyjemnością. Więc tak. Skoro państwo finansuje najróżniejsze inicjatywy, skoro dopłaca do pasz, funduje emerytury księżom i projekty artystyczne antyklerykałom, to ludziom pióra też coś może skapnąć. Natomiast należy robić to z sensem, bo, niestety, zajęcia w domach kultury prowadzone przez starych, zapitych grafomanów, ani tomiki drukowane za państwowe pieniądze nie spełnią tego zadania. Jeśli pomoc to przede wszystkim konkret. Kursy creative writing na uniwersytetach, a przede wszystkim, zamiast rozdawać pieniądze, można by powołać jakiś rodzaj agencji literackiej, pomagającej młodym pisarzom sprzedawać swoje dzieła. Jeśli zaczynasz przygodę z pisaniem nie tylko nie masz pojęcia, jak sklecić sensowne opowiadanie, ale i nie wiesz nic o rynku. Jak powinna wyglądać umowa? Jakie pułapki się w niej kryją, co można oddać a co nie. Tego rodzaju instytucja pomogłaby młodym ludziom w miarę bezboleśnie zaistnieć na rynku.
AZ: Czy Twoje pisarstwo bazuje na dalekosiężnych planach, czy raczej siadasz i piszesz, “co w duszy gra”? Tak czy inaczej mam prośbę o udostępnienie nam małej próbki tekstu, nad którym teraz pracujesz – może to być choćby brudnopis, który będziesz jeszcze dalej przerabiał. Jako zaprzedani fantaści chcemy w ten prosty sposób uchylić rąbka przyszłości. Dziękuję Ci za rozmowę.
ŁO: Próbuję mieć plany i przegrywam sam ze sobą. Na przykład, ostatnio wyszło, że nie umiem napisać opowiadania. Usiadłem do tekstu obliczonego na pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stron i skończyło się na dwustu. Niestety, było to dwieście słabych stron, więc kazało się, że powieści także nie umiem napisać. Nie szybko. Czyli ze sobą samym nie jestem w stanie wygrać. „Tracę ciepło”, „Święty Wrocław” powstawały przez dwa, trzy lata każda i to jest metoda dla mnie dostępna, w konsekwencji czego, nową książkę, „Widma” powinienem skończyć najwcześniej za rok. Teraz uczę się na nowo opowiadań i ten fragment, który Ci ślę pochodzi z najnowszego, jeszcze nie ukończonego. Wartość moich planów jest taka, że się nie spełniają, ale jednak coś z nich wynika, pchają do aktywności.
(wrzesień 2009)